Jak pokonałam swoje ograniczenia – relacja z biegu Bizon Ultra Trial 104 km

Przebiegłam 1000 km w 14 dni, a tego biegu się bałam. Czułam jakiś wewnętrzy opór. Jeszcze nigdy wcześniej nie przebiegłam ponad 100 km bez zatrzymania. Na dodatek zajęłam 4 miejsce w kategorii Kobiet. Prezczytaj moją relację.

Możesz zrobić więcej niż myślisz…

104 km

12:29:04

4 miejsce w open kobiet

34 miejsce w open

Ale od początku…

Swoją pierwszą setkę chciałam zrobić na Kaszubskiej Poniewierce. Dlaczego? To na ich 30 km zakochałam się w ultra. No, ale nie organizują w tym roku, bo… wiadomo… pandemia.

Wybrałam więc bieg, który i w moim kalendarzu wpisywał się, i odwiedzenie rodziny łączył, no i umożliwiał zwiedzenie terenów, na których jeszcze nie byłam.

Padło na Bizon Ultra Trial

Chciałam ukończyć ten dystans. Posmakować jak to jest i…

pokonać swoje ograniczające przekonania.

Bałam się jak cholera tych 100 km. Wiem, że podczas biegu dookoła województwa pomorskiego przebiegłam 1000 km, ale przecież nie jednego dnia. Nigdy nie przebiegłam tylu kilometrów na raz. Dla mnie to była magiczna cyfra… 100 km. Wow. No, kosmos…

W głowie analizowałam moje czasy, możliwości. Wyliczyłam, że jak pobiegnę miedzy 13,14 godzin to będzie rewelacyjnie.

Około 16:00 przyjechałam z mężem do Supraśla. Zaparkowaliśmy najbliżej jak to było możliwe… Ot, takie szczęście Kilka zdjęć, odebrałam pakiet startowy.

W restauracji Zjama zjedliśmy kolację  – mniam. Wróciliśmy do miasteczka biegowego… cudowne spotkania z Patrycją Bożkiewicz, Bogusią Miłka, Basią Litwin i jej znajomi, energia, moc endorfin, wspomnień… ahhh… Piekny wieczór.

Całus z żubrem na dobranoc przed startem na szczęście…

Spaliśmy w naszym samochodzie. Nie bałam się czy zdążę, czy się obudzę, bo przecież spałam prawie na linii startu.

O 2:00 w nocy spokojna pobudka, toaleta, kawa, ubranie, śniadanie. Zjadłam dwie kromki bezglutenowego chleba z masłem orzechowym i dżemem.

Wszystko miałam przygotowane wieczorem, nogi oklejone kinezjo… Tak na wszelki wypadek…

Wiola… spokojnie…

Pamiętaj, ego do kieszeni i rób swoje. Masz ukończyć ten bieg w zdrowiu i z uśmiechem. Baw się i ciesz, nie szalej…

Tak sobie myślałam i powtarzałam, aby za szybko nie wystartować i nie dać się ponieść.

Stanęliśmy na linii startu… odliczanie, muzyka… i już… pobiegliśmy….

Noc, wszędzie ciemno, a my jak świetliki rozświetlaliśmy tą ciemność mknąc w nieznane.

Początek był… ciasny… sporo nas, kałuże… męczyło mnie tempo grupy… potrzebowałam poczuć przestrzeń, aby złapać własny rytm…

Wyprzedziłam kilkanaście osób i miałam to co chciałam… wolność,  swobodę… złapałam swoje tempo, rytm i leciałam… powoli, spokojnie… powtarzając sobie w duszy… spokojnie, nie szalej i pamiętaj: jedz i pij…

No i leciałam i jadłam co 4 km i piłam co 1 km…

Znowu jakaś grupka… natężenie ruchu… wyprzedziłam ponownie…

Pierwszy punkt – Królowy Most – 15 km.

Ktoś z wolontariuszy zapytał co potrzeba, a ja chwyciłam tylko banana, podziękowałam i już mnie nie było. Napisałam SMS do męża… pewnie śpi, myślę… ale obiecałam pisać więc piszę, aby wiedział kiedy do mnie wyjechać.

Chwilę płasko i górka. Ścieżyna wąska, ciemność. Trzeba uważać, aby się nie potknąć, aby nie zbłądzić… myślę. Za mną jeden z biegaczy. Pytam, czy chce przodem… nie chce… lecimy razem na szczyt. Wieża widokowa… no cóż… widoków zero, bo noc . Lecimy w dół jeszcze bardziej zachowując czujność…

Nie pamiętam dokładnie miedzy którymi punktami, ale raz szukając wzrokiem taśm nie spojrzałam pod nogi i… chlup… po kostki w wielką kałużę wskoczyłam… Do 59 km nogi zdążyły jednak wyschnąć, więc się nie przebierałam na przepaku, bo i po co…

Drugi punkt, Kondycja/Leśniczówka – 26 km, pięknie obstawiony.

Dobiega do mnie obsługa, normalnie jak w formule jeden. Pada standardowe pytanie: Co potrzeba… później szybkie uzupełnienie płynów, chwyciłam arbuzy i lecę dalej…  Ponownie napisałam do męża.

Czuję już trochę zmęczenie… bagna… Tak, to chyba było po drugim punkcie, ale głowy nie dam. Tak czy owak, czuję, że robi mi się jakoś dziwnie niedobrze… oj źle… Uświadamiam sobie jednak, że nie jadłam jeszcze ryżu… no zaczyna się standardowa rozmowa gremlina i ego w głowie… e po co masz jeść, zanim wyjmiesz, zjesz to czas tracisz, a drugi… no co Ty i tak nie masz co się ścigać, zjedz, posil się, odpocznij… pójdź trochę…

No i tak biegnę i słucham tych głosów,  ale tylko chwilę… widzę piękny zakątek… bagna, mostek… myślę… idealne miejsce na drugie śniadanie. Nagrywam dla Was relacje, publikuję, schodzę z mostku w sam środek błotnistej brei… Ale co tam… i tak jestem mokra. Jem spokojnie przeżuwając każdy kęs ryżu z orzechami i daktylami.

Mija mnie Angelika Palikowska. Zamieniłyśmy kilka zdań, bo i ona i ja ubrane w ciuchy od Nessi Sportswear. Ona pobiegła, a ja spokojnie jem… idę i jem… no bo po co się spieszyć. Mam swój cel – ukończyć. Gdybym ja wiedziała, że na pierwszym i drugim punkcie byłam druga…  zapewne inaczej pobiegłabym… Czy lepiej? Nie wiem, bo może przeszarżowałabym i sił mogłoby mi zabraknąć, ale pobiegłabym inaczej, to pewne.

No, ale nie wiedziałam. Angelika pobiegła, a ja spokojnie leciałam dalej.

Czasem ja wyprzedzałam jednych biegaczy, czasem oni mnie. Z jednymi, którzy biegli z kijkami bawiliśmy się w berka. Panowie, dziękuję. A propo… Ci dwaj zażartowali, abym utrzymała tempo… no i utrzymałam…

Historie spotykanych biegaczy są bezcenne. Jeden spodziewa się dziecka, więc poleciał na 100 km, bo nie wie jak będzie stał z czasem… inny stwierdził dzień przed biegiem, że spróbuje… a jeszcze inny biegając o wiele mniejsze dystanse, ale z niesamowitymi wynikami, chciał poczuć dłuższy odcinek. No i poczuł…

Uwielbiam te rozmowy. Hej, skąd jesteś  od kiedy biegasz. I czas leci i ja lecę.

Punkt trzeci, Leszczany 43 km… Też perfekcyjny.

Widzę Angelikę,  ale przecież aż tak się nie spieszę. Widzę smutnego biegacza, więc z troski zagaduję…

Uzupełniam płyny, chwytam pomarańcze, aż trzy kawałki…

Dobiega dziewczyna w różowej kurtce i warkoczykach… okazuje się, że to Magdalena Sokół.

Idę dalej, spokojnie jedząc pomarańcze… Magdalena mnie wyprzedza… a niech leci… myślę. Przecież i tak zapewne nie mam co o podium się ścigać, więc co tam… robię swoje… ukończyć bieg, a jeśli się uda to zmieścić się między 13, a 14 godzin.

Lecę… Dziewczyn już później nie widziałam… Z setki żadnych…

Ponownie z panami z kijkami bawimy się w berka. Biegnie się bardzo przyjemnie. W głowie co jakiś czas myśl, jedz i pij.

Na 59 km odczarowywałam żabkę… patrzę… a mój książę z aparatem się pojawił. Krótka sesja z moim najlepszym suportem, mężem znaczy się i czwarty punkt, Poczopek – przepak.

Obsługa nadal jak w najśmielszych snach. No ideał. Daję sobie 15 minut przerwy. Toaleta, pyszny barszczyk, siedzę na ławce, nogi położone… niech odpoczną. Mąż uzupełnia w bukłaku płyny, pakuje żele (były w przepaku), chwila rozmowy.

Te 15 minut minęło za szybko…

Idę, bo jem… kanapkę z masłem orzechowym i dżemem. To zły wybór. Chleb bezglutenowy jest suchy i trzeba uważać, aby się nie zakrztusić. No, biec raczej się nie da. Tak półtorej kilometra… Nabieram sił i lecę… tym razem berek jest już krótki. Wyprzedzam każdych z panów tylko raz i zostawiam w tyle za sobą. Biegnę. Mąż od czasu do czasu pojawia się jak jakiś paparazzi. Lubię jak mi robi zdjęcia. Cieszę się, on też. Znika… pojechał na kolejny punkt.

A ja biegnę… coraz bardziej czuję zmęczenie. Nagle pojawia się myśl… masz przecież Apap. Po co się męczyć. Weź, będzie Ci łatwiej. Ale to nie takie proste. Odzywa się drugi głos. Ej, ale aby wziąć trzeba się zatrzymać, wyjąć z plecaka, a to czas zajmuje. No ale jak wezmę mogę lecieć łatwiej i szybciej.

Myślę… Wiola, wszechświat podpowiada Ci rozwiązanie, to przestań dyskutować tylko skorzystaj.

No i zatrzymałam się i zażywam dwie tabletki Apapu.

Lecę dalej. Zmęczenie jakby zmalało.

Pojawia się mężczyzna na rowerze. Ej, jak się nie pomyliłem to jesteś czwarta, a do punktu masz 4,5 km. Brawo… powiedział do mnie i pojechał. Zdążyłam tylko krzyknąć, wow i dziękuję i…

O rany, ale jak czwarta? To ja się dałam wyprzedzić nie wiedząc, że mogłam być na podium… dobra, co się stało to się stało, teraz trzeba lecieć, aby zachować ta pozycję.

No i lecę. Spotykam biegaczy z 70 km, między innymi Czarka Kujawa. To jego pierwszy taki dystans. Ma marzenie przebiec Bed Water i pięknie się do jego realizacji przygotowuje. Brawo Czarek. Chwila rozmowy i lecę.

Wpadam na piąty punkt. Ponownie Królowy Most, ale już 80 km.

Mąż zaskoczony moją zmianą, widział już przecież zmęczenie, a teraz jakbym wiatru w żagle dostała. Wolontariusze pytają co potrzeba, a ja tylko, że szybko płyny, arbuza i lecę bo się spieszę.

I tak lecę. Coraz więcej biegaczy z 50 km, z 35km. Rozmowy, wspólny bieg. Pomagają mi jak mogą, aby biegła szybciej.

Dziękuję.

Ostatni punkt – Galeria Rzeźb – 95km. (Swoją drogą nie wiem skąd ta nazwa, bo ja widziałam środek lasu.)

Tam już mi mówią że jestem czwarta. A ja sobie myślę, serio? Trzeba było na pierwszym punkcie mi powiedzieć, że druga jestem, a teraz?

No ale biorę herbatę, za ciepłą niestety… a czasu aby wystygła nie mam. Płyny sprawdzam, ale mam wystarczająco… przecież zostało tylko 9 km, nie ma sensu dźwigać na metę. Banan w rękę i lecę. Towarzyszy mi dziewczyna z Warszawy. Robi swój debiut na 35 km.  no nie pamiętam imienia, ale ma psa, biega z nim, rzadko w zawodach startuje, bo tak jak ja, uwielbia samotne bieganie w naturze.

Jedna górka, druga… słyszę z tyłu, leć dalej sama, a ja sobie pójdę… no to lecę…

Ostatni kilometr, metę słychać już od pięciu. Jeszcze bardziej przyspieszam, nogi już bolą, ale myślę, jeszcze troszkę, dawaj malutka… no i lecę. Zakręt, most, kibice, wiwaty, no to przyśpieszam, aby choć kilka setnych sekund być szybciej.

Mąż wspiera jak może. Robi zdjęcia, kibicuje. Meta…

Łzy szczęścia napływają do oczu, ale się powstrzymuję. Dziewczyny mówią, że mam zabić w gong, no to walę ile sił… rany, jak głośno.

Gratulacje, medal… widzę męża.

No i nie wytrzymałam. Rzuciłam mu się w objęcia i poryczałam jak małe dziecko.

Byłam czwarta. A myślałam tylko, aby ukończyć. W marzeniach wyobrażałam sobie 13 – 14 godzin. A tu taki wynik. Wow.

Jestem dumna, szczęśliwa i bogatsza w nową wiedzę sobie.

Wiem, że moje treningi i dieta sprawdzają się świetnie, bo w dwa miesiące zrobiłam niewyobrażalny postęp. Wiem też jakie błędy popełniłam. Forma jedzenia musi być możliwa do szybszego skonsumowania. No i najważniejsze: biegnij zawsze tak, jakbyś biegła na podium.

Na koniec nie mogłam inaczej… w końcu dobrze jest postać przy żubrze 🙂 więc mu podziękowałam.

Ściskam, Wiolka
ultramaratonka

Udostępnij ten artykuł w swoich mediach społecznościowych.
Podziel się swoją opinią ze znajomymi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *