Debiut w biegach górskich – relacja z biegu Lament Świętokrzyski 84 km – część 2 

Zapraszam Cię do dalszej części mojej relacji z biegu Lament Świętokrzyski. Miałam sporo przygód na tej trasie. Takie jest ultra.

Jeśli nie czytałaś części pierwszej, zapraszam tutaj. Część druga poniżej…

…Biegłam dalej już bardziej uważnie. Wzrokiem szukałam taśm zwisających co kilkadziesiąt metrów. Trasa była pięknie oznaczona. Jeśli ktoś się zgubił to albo przez „gapiostwo”, albo już nie wiem. Oznaczenie perfekcyjne. Za to Lament Świętokrzyski ma dużego plusa.

Biegłam i napawałam się mgłą, magią i ciszą. Skupienie, patrzenie pod nogi, uważność. Czasem pojawiały się myśli, liczyłam kobiety, które mnie wyprzedzały. Niech biegną. Każda na miarę swoich możliwości. Nic na siłę. Ja wiem, że daję z siebie tyle ile mogę w tym momencie. Na więcej przyjdzie czas w przyszłości. Na razie pamiętam o biegu głównym. O moim biegu życia. Wiem, że potrzebuję uważać. Kontuzja może pokrzyżować moje plany startowe, a tego bym nie chciała.

I tak biegłam przez około 18 km. W między czasie wyprzedziła mnie Malwina Maliszewska. Pomyślałam, „O cholera…” No wiesz, ego i te sprawy… Ale zaraz później uspokoiłam ego i przypomniałam mu co robię i po co. Lament nie jest moim biegiem życia. Nim będzie bieg dookoła Polski.

-Także spokojnie mała… – Stopowałam się troszkę, aby dopiec w zdrowiu. To góry, liście, korzenie, kamienie… Jedno nieostrożne stąpnięcie i może skończyć się co najmniej nieprzyjemnie.

Biegłam…

-Rany, picie i jedzenie… No, kochana, tak to Ty daleko nie pobiegniesz.

Nie wiem ile kilometrów minęło, gdy zorientowałam się, że nie piłam i nie jadłam, ale raczej nie aż tyle, aby doprowadzić do braków. Zaczęłam się pilnować bardziej. Weszłam na prawie normalny dla mnie tryb biegu, czyli co kilometr picie i… no właśnie… zawsze co cztery kilometry coś jem. Tym razem jakoś nie mogłam. Nic mi nie smakowało. Ale jadłam. W sumie wypiłam 6 żeli, koktajl białkowo-proteinowy, zjadłam kilka bananów, kawałków czekolady, wypiłam rosół i… chwyciłam też kiełbasę. Marzyłam o normalnym obiedzie, albo o pomidorówce z ryżem.

Biegłam. Po drodze mijałam podobno jakąś Tablicę „Rampa” i Buk Jagiełły, ale kto by je zobaczył w tych ciemnościach polanych mlekiem.

Po około 18 km zaczęło się mocne bieganie. Góra wyrosła i trzeba było się na nią wdrapać. Ci mocniejsi biegacze zapewne wbiegali, ja nie. Weszłam dość energicznym krokiem, jednak tempo spadło do ponad 13 minut na kilometr. No cóż… dwójki potrzeba wzmocnić i tyle. Wchodzę, wchodzę Drogą Królewską aż tu nagle przed sobą widzę jakieś wielkie białe światła w bramie. Wrota do raju? Czyli zapewne punkt odżywczy… myślę…

Nie, to światła ustawione przez fotografa. Czaił się za rogiem 😉 Ciekawe jakie zdjęcia wyjdą. Sceneria była bajeczna.

Chwilę za fotografem punkt odżywczy… A jednak to były wrota do raju 🙂 Jestem na Świętym Krzyżu, a to oznacza, że po drodze minęłam Stacje Drogi Krzyżowej, Grotę Matki Bożej i Dąb Papieski na świętym Krzyżu… Trochę szkoda, że poza kamieniami i stopniami z bali nie widziałam nic więcej…

A wystarczyło wymienić baterie w czołówce… No właśnie czołówka. Bo zapomniałam Ci o niej więcej napisać, a od niej w sumie zaczęłam bieg i może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybym pomyślała o zmianie baterii wcześniej. Świeciła coraz gorzej, czasem nawet się wyłączała, ale ja zamiast zatrzymać się i zmienić baterie biegłam dalej… bo przecież są światła innych biegaczy… Przyznam, że było to głupie, nierozsądne i irracjonalne. Żal mi było kilku sekund na zmianę baterii, a straciłam ich o wiele więcej na wolniejszym biegu przez bardzo ograniczone pole widzenia. Na swoją obronę dodam, że byłam święcie przekonana, że czołówka mi się psuje. Nawet na chwilę nie pomyślałam, że baterie pomogą…

Biegłam i prosiłam wszystkie czarownice i wiedźmy świętokrzyskie o pomoc… No i chciały pomóc, a jakże… ale ja oczywiście nie połączyłam właściwie kropek i nie posłuchałam. Ale o tym za chwilę.

Teraz jesteśmy na pierwszym punkcie. Chwyciłam banana, obsługa punktu dolała mi do flasków izotonik i wodę, zeskanowałam się i poleciałam dalej.

A właśnie… skanowanie… kolejny minus. Ja wiem, że to zapewne tańsze dla organizatorów, ale jak się okazało na trzecim punkcie, czyli ponownie na Świętym Krzyżu, dla nas, biegaczy delikatnie mówiąc upierdliwe. Nie wiesz o czym piszę? Już wyjaśniam. Zazwyczaj na biegach są chipy do pomiarów. Czasem to ringi, jakieś klipsy do przymocowania na bucie, czasem opaska zapinana na rzep na kostce, a czasem pasek przyklejony do numerka startowego. Na starcie, trasie i mecie biegu ułożone są specjalne maty, które zczytują wynik każdego zawodnika.  Dzięki temu każdy ma równe szanse. Mamy czasy netto, czyli od przekroczenia stopą linii startu aż do mety. Tym razem na numerach startowych widniał jedynie kod QR i powiedziano nam, że na punktach mamy zostać zeskanowani.

Dlaczego uważam to za minus?

Ano dlatego, że gdy było więcej biegaczy musieliśmy czekać w kolejce i leciały cenne sekundy. Na trzecim punkcie to już była całkowita porażka, gdyż tutaj zbiegała się trasa biegu na 37 km i 84 km. Na dodatek sporo turystów mieszało się z biegaczami. Trochę trwało zanim znalazłam osobę ze skanerem i poddałam się procedurze. Zapewne ułatwieniem dla nas, dla biegaczy byłoby, gdyby ktoś ze skanerem stał na trasie 84 km, czyli np. na szczycie schodów prowadzących na Święty Krzyż, a ktoś inny na trasie dystansu 37 km, np. w bramie. Ale było inaczej.

Wracając do biegu…

Poleciałam dalej, czyli wprost na dół schodami, a zaraz potem stromym zejściem usłanym kamieniami. Rany jak było ciemno. Byłam całkiem sama, ani przede mną, ani za mną żadnego zawodnika. Gadałam z czarownicami, szukałam wzrokiem taśm i bardzo ostrożnie stawiałam każdy krok. No i poślizgnęłam się. Jakżeby inaczej. Nic się nie stało, bo wylądowałam bezpiecznie na pupie, czołówka spadła mi z głowy, ale w ostatniej chwili ją złapałam.

-Jeszcze tego by brakowała, aby się roztrzaskała…

No, ale… Blondynce taki znak nie wystarczył, aby pomyśleć i zmienić baterie, a miałam ze sobą dwa komplety nowiutkich, czekających tylko na użycie. Parę sekund… ale zrozumie mnie ten co biega…

Podniosłam się, otrzepałam, znalazłam buffa, bo też mi spadł i jakoś dotarłam na dół w jednym kawałku.

Do drugiego punktu miałam 32 km. Biegłam uważnie, co jednak nie uchroniło mnie przed kolejnym upadkiem. Tym razem na kolana. Tym razem też nie dotarło.

Jak doszło do drugiego upadku? Okrążając kałużę chciałam odgarnąć gałąź, aby nie uderzyła mnie w twarz i nie zauważyłam małego wystającego korzenia z ziemi. Bywa…

Baterie zmieniałam dopiero za Paprocice, po przekroczeniu drewnianego mostku.

Zmieniłam baterie i… uwaga… czołówka świeciła pięknym jasnym światłem. Magia!!! No cóż… za chwilę i tak zaczęło świtać…

Ale ten moment, gdy zobaczyłam jasność spowodował, że nabrałam ponownie wiatru w żagle. Jakby ktoś dodał mi sił. Poleciałam. Wyprzedziłam te osoby, które gdzieś w ciemnościach mnie prześcignęły i biegłam dalej pełna radości i optymizmu. Wiedziałam, że znowu jestem dziesiąta w śród kobiet… przynajmniej tak wychodziło z moich obliczeń. Biegłam i tylko to się w tym momencie liczyło.

Przez około 15 km miałam świetne towarzystwo Łukasza Miazek. Wspólne rozmowy powodowały, że raz on mi dodawał sił, a innym razem ja jemu. Biegliśmy krętymi ścieżkami Gór Świętokrzyskich. Po drodze Szczytniak, Jeleniowskie Ścieżki… Biegniemy… W pewnym momencie oglądam się za siebie i widzę, że Łukasz został sporo w tyle… Dobrze, że potrafi odpuścić. Biega od niedawana i sam przyznawał, że moje tempo jest dla niego wyzwaniem. I tak dał radę bardzo długo. Cieszę się, bo wiem, że pomogłam mu ukończyć ten bieg z lepszym czasem niż przypuszczał przed startem. Spotkaliśmy się jeszcze na drugim punkcie. Ja już wybiegałam, on wbiegł.

Z odcinka między drugim, a trzecim punktem to niewiele mam do napisania. Po prostu biegłam, byłam i cieszyłam się chwilą. Zadzwoniłam tylko kilka razy do męża, aby poinformować go jak daleko jeszcze mam do trzeciego punktu. Chciał tam przyjechać z synkiem i psem i porobić zdjęcia. No i przyjechał i porobił. Tylko że ustawił się w bramie, więc gdy ja dobiegłam to mnie nie widział. Cały czas robił zdjęcia zawodnikom startującym na dystansie 37 km. Cóż… też ma swoją lekcję.

Zjadłam, porozmawiałam chwilę z rodziną, pogłaskałam psa, znalazłam pana ze skanerem i poleciałam dalej. Asfalt i z górki, ale prędkość. No, jeśli ja na 70-tym kilometrze potrafię biec 5:20 to jestem już dobrze przygotowana do biegów górskich. Po drodze zrobiło się całkiem tłoczno. Biegacze z 37 km, kilkoro z 84 km i sporo osób wędrujących po górach. Piękny dzień się zrobił, wyszło słońce, więc nic dziwnego, że i ludzie wyszli ze swoich domów.

Biegłam, aż tu nagle bęc… O co ja zahaczyłam? Chyba o korzeń, ale głowy nie dam. Rąbnęłam solidnie, noga piekła jak… Zastanawiałam się czy lepiej zostać w tej pozycji, czy może wstać i sprawdzić… Przeklęłam, ale na szczęście wystarczająco cicho, bo nikt do mnie nie dobiegł. Po chwili zjawili się nowo poznani znajomi z okolic Zabrza…

-Co się stało sarenka? -Pyta dziewczyna. Imienia nie pamiętam niestety.

-Nic, tylko glebę zaliczyłam po raz trzeci i noga boli, ale chyba dam radę.

Najpierw szłam i sprawdzałam stan nogi. Przeszłam do biegu. Bolało, ale do wytrzymania, więc gdzie mogłam to leciałam. Jednak skupienie już miałam level up. No ,czwartego razu nie chciałam zaliczyć, bo do trzech razy sztuka… jak się mawia…

Kurczę jak ta noga piekła i bolała, a ja z każdym krokiem bałam się bardziej.

Łysiaca… Góra kamieni. Dobiegłam, a raczej doszłam. Gdyby nie ostatni upadek, to podejście mogłam zrobić biegiem, a tak… drapałam się w tempie ślimaczym, ale ważne, że w konsekwencji bezpiecznie i w zdrowiu.

Zbieg okazał się jeszcze trudniejszy. Normalnie skakałabym po tych kamieniach jak kozica, lubię takie zbiegi, ale z taką nogą? Nie było o tym mowy.

Schodząc w dół myślałam o biegaczach za mną. Oni to będą mieli dopiero trudno, gdy zrobi się ciemno.

Asfalt i dwa kilometry do końca. Dam radę biec? Sprawdzam. Jakoś idzie. Jest ciężko, ale mogę, więc biegnę coraz mocniej, coraz szybciej. Dawałam z siebie wszystko co mogłam. Zobaczyłam syna z psem, męża… Piotrek do mnie dobiegł i już nie rozstawał się ze mną do mety. Odprowadził mnie te kilkaset metrów.

Koniec.

Medal na szyję. Poszłam jeszcze do biura zawodów po posiłek regeneracyjny, ale była pomidorówka z makaronem i chyba śmietaną… Zaryzykowałam poprosiłam samą zupkę bez makaronu. Wypiłam i pojechaliśmy do Zabrza na koncert XIII Stoleti.

To był piękny bieg.

Na duży plus zaangażowanie wolontariuszy, oznakowanie trasy i sama trasa.

Na minus apsekty, o których wcześniej wspomniałam i rzecz, która powtarza się na razie na większości zawodach: brak jedzenia dla osób bezglutenowych i bezmleczych. A przecież można ugotować pomidorówkę z ryżem bez śmietany, albo zupę rybną…

Ściskam, Wiolka
ultramaratonka

Udostępnij ten artykuł w swoich mediach społecznościowych.
Podziel się swoją opinią ze znajomymi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *