Poczułam smak Biegów Górskich.
Góry Świętokrzyskie chciały mnie zatrzymać na długo, albo na zawsze.
Byłam silniejsza.
Mówi się do trzech razy sztuka…
Na szczęście do czwartego nie doszło. Ale po kolei…
Na Lament Świętokrzyski zapisałam się tak dawno temu, że nawet nie pamiętam daty. Na pewno było to przed pandemią. Oczywiście, z wiadomych powodów, bieg był przekładany w sumie dwukrotnie. Biorąc pod uwagę sytuację do końca zastanawiałam się, czy bieg będzie, czy nie.
Lament Świętokrzyski odbył się 13.11.2021, czyli w trzecim planowanym terminie.
Ale nie o tych trzech razach pisałam na początku.
Nauczona doświadczeniem pojechałam wcześniej, aby się zaaklimatyzować i po prostu pobyć, zrelaksować. Wiem, że różnica klimatu niewielka, ale bieganie prosto z podróży już przerabiałam i nie chcę tego doświadczać ponownie. Bieg połączyłam więc z wyjazdem z mężem, synem i psem.
To był dobry pomysł. 11 listopada zwiedziliśmy Kielce, spędziliśmy fajny czas, a wieczorem dotarliśmy na miesce noclegu w Starachowicach. Pensjonat Lubianka mogę polecić w 100%. Następnego dnia poranek rozpoczęliśmy basenem. Popływałam, wygrzałam się i wymasowałam w Jacuzzi. Zwiedziliśmy też ruiny zamku Krzyżtopór w Ujeździe (Swoją drogą całkiem nie rozumiem dlaczego wstęp na ruiny z psami jest zabroniony. Ale przepis to przepis, więc Floki nie wszedł do środka, jednak na zewnątrz, na terenach ogrodów już mógł poszaleć.) i oczywiście odebrałam swój pakiet startowy. Ale nie obyło się bez przygód.
Poszaleliśmy na ruinach, wygłodzeni wsiadamy do samochodu, szybkie uruchomienie nawigacji, mąż rusza, a ja?
Spokojnie, jestem w samochodzie, ale dotarło do mnie, że wymagane regulaminem wyposażenie pozostało w pokoju. No cóż… zmiana nawigacji i wracamy, nadrabiając 30 km. A ponieważ byliśmy już nieziemsko głodni, to postanowiliśmy gdzieś na szybko coś zjeść. Wybór padł na Bar Mleczny MIS w Starachowicach. Dla mnie tam niewiele było, bo ja bez glutenu, bez mleka… ale przynajmniej z humorem :). Mimo to najedliśmy się wszyscy do syta i oczy nacieszyliśmy wystrojem.
„To jest miś na miarę naszych możliwości”
Gdy dojechaliśmy do Sabatu Krajno, gdzie mieściło się biuro zawodów było już na tyle ciemno, że nie dane mi było zwiedzić ten park. Może kiedyś…
No i co? I kolejne schody. Biuro zawodów w cieplutkim budynku wypełnionym wolontariuszami, organizatorami i biegaczami. Wchodzę, pies ze mną. Szaleje, wita się z każdym. Atmosfera rodzinna. Ja, na pewniaka idę po pakiet. Podpisuję co trzeba i zaczyna się sprawdzanie wyposażenia, więc grzecznie ze spokojem pokazuję. Aż tu nagle Pani pyta:
-a kurtka przeciwdeszczowa?
-yyy, no mam.
-Gdzie?
-Została w pokoju, bo mam ją założyć rano, więc wszystko pięknie przygotowane czeka na 2 rano – odpowiadam już nieco zdenerwowana. Myślę sobie, że będzie trzeba się wracać jeszcze raz. Toż mąż mnie ukatrupi jak nic, wścieknie się, zacznie furkać…
-A czapka?
-No też w pokoju- Odpowiadam zrezygnowana.
-To proszę przywieźć. Do 23 jesteśmy.
No, pięknie myślę. Ja wiem, że to dla mojego bezpieczeństwa, wiem, że nie ma co gadać, ale przecież ja nie chcę biec i bez kurtki bez czapki. Rano będę je miała.
-Ale w sumie, przecież ja mam i kurtkę i czapkę – Z uśmiechem, próbując jak mogę wskazuję na puchową kurtkę i wełnianą czapkę jakie mam na sobie.
A miało być tak pięknie, a miało nie wiać w oczy nam….
Panie się śmieją, ale nie… No, nie dadzą się przekonać.
No to tłumaczę, że to 50 km w jedną stronę, proszę, że może rano dadzą mi pakiet, jak się pokażę w pełnym rynsztunku itd…
W końcu się udało. Rano musiałam się odmeldować, pokazać, bo inaczej wiadomo… DNF. A tego to na pewno nie chciałam.
Tak, czy owak bardzo dziękuję za możliwość. Dzięki tej decyzji mogłam się trochę zdrzemnąć, a to na pewno było ważne, jeżeli mówimy o bezpieczeństwie.
Ja wyciągam z tego dla siebie jedną lekcję. Zawsze, ale to zawsze będę pakować całe wyposażenie obowiązkowe wraz z tym co wkładam na siebie do jednego worka i z tym workiem idę po pakiet. A nie tak jak teraz. Plecak oddzielnie, ciuchy oddzielnie.
Wróciliśmy do pokoju, kolacja, pogawędki i odprawa techniczna… A przynajmniej tak tą transmisję nazwali organizatorzy. Może, osoby, które były o 20:00 w biurze zawodów słyszały wszystko, a później mogli zadać pytania, ale Ci, co oglądali, tak jak ja transmisję na Facebook, to niewiele słyszeli. Informowaliśmy w komentarzach, że niewiele słychać, ale niestety nikt tym się nie przejął. Później zamieszczono pod odprawą pdf, w którym nie było informacji o, np. niebezpiecznych miejscach trasy. Tego mi zabrakło. Były za to dwie inne informacje: numer alarmowy uległ zmianie i ten z numerka startowego nie działa oraz, że track w jednym miejscu jest niewłaściwy i mamy kierować się taśmami.
Myślę…
-Dzień przed startem? Serio?
No, ale… życie pisze czasem różne scenariusze, więc rozumiem, że taka była nagła konieczność. Kto przeczytał pdf, posłuchał odprawy to wie, kto nie? Cóż… oby nic mu się nie stało.
Ale o minusach będzie później. Jest ich kilka, ale plusów więcej.
Poniżej zamieszczam kilka zdjęć z tych dwóch pierwszych dni.
Aby być przed trzecią w nocy na starcie potrzebowałam się obudzić o 1:00. No wiadomo jak się bierze eutyrox to pół godziny przed śniadaniem trzeba się obudzić. Nie ma to tamto…
2:10 jedziemy. Ciemno jak to w nocy, ale poza ciemnością mgła. No mleko się rozlało i tyle. Niewiele widać. Mąż coś tam mruczy, że też mi się chce tak po nocy w lasach biegać, ale wiezie z czułością na ten start. W Sabacie szukam organizatora, czy też wolontariuszy, aby pokazać jak przykładnie jestem ubrana. Wszystko jest jak należy, zgodnie z regulaminem. Jak obiecałam, tak musi być.
Złota nie lubię, ale swoje słowo sobie cenię.
W biurze zawodów zostało odznaczone to co miało być, więc już spokojna mogłam stanąć na starcie. Uściski z Hanią Sypniewską, z Jankiem Pobłockim, Malwiną Maliszewską, której życzyłam wygranej. Jestem chyba wiedźma, wiedźmy wiedzą… Malwina, oczywiście wygrała. Ogromne gratulacje.
Wracam na start…
Buziak męża na szczęście, usłyszeliśmy Rotę, odliczanie i pobiegliśmy w to mleko.
Pierwszy kilometr pod górę, ale delikatnie i po asfalcie. Skręciliśmy kawałek w Kielecką i zaraz w Klasztorną. No i zaczął się las i mleko. A ja zorientowałam się, że biegnę bez włączonej czołówki. No mam ją, ale nie świeci. Wcześniej światła latarni tak oświetlały jezdnię, że nawet nie zauważyłam. Włączam przycisk i co? No świeci, ale jakoś tak słabo… No, ale biegnę. Tak fanie mi się biegnie. Wokół mnie inni biegacze ze swoimi mocnymi światłami więc nie zaprzątam sobie swojej głowy na razie własną czołówką. Lecę jak na skrzydłach ze średnią poniżej 6 min na km. Dla mnie mega wynik. Podobnie jak na Bizon Ultra Trial miesiąc wcześniej, gdzie na dystansie 104 km zajęłam 4 miejsce wśród Kobiet.
Dobrze, tak trzymaj, myślę i lecę.
Jest cudnie i prawie płasko. Pod nogami liście przykrywające drobne kamienie, czasem jakaś nierówność, korzeń. Ot, normalna leśna ścieżka jesienną porą.
Biegnę skupiona na światłach innych biegaczy. Cały czas patrzę pod nogi i lekko przed siebie, aż tu nagle biegacz przede mną zaczyna się kręcić. No, drogę pogubił, myślę. Sprawdzam swojego tracka. No, oczywiście. Zakręt był bardzo ostro w prawo. Wracamy, na szczęście tylko kawałek, ale i tak już kilkoro biegaczy zdążyło nas prześcignąć.
To nic, myślę. Przecież to jest ultra. Na tym dystansie jest wszystko możliwe i jeszcze wiele może się wydarzyć…
No i mam kolejną lekcję do wyciągnięcia. jak biegniesz t sama patrz na oznaczenia trasy, a nie jak to ciele za stadem.
cdn… tutaj
Ściskam, Wiolka
ultramaratonka